Lista życzeń
Koszyk
Twój koszyk jest pusty
Kontynuuj zakupy

Ciąża i poród (2182 Wątki)

Ciąża i poród

Data utworzenia : 2019-10-05 09:58 | Ostatni komentarz 2019-11-08 11:42

Renata.Zych - Sukta

608 Odsłony
15 Komentarze

Witam jak przebiegał Wasz poród?

 

Ja mialam problem. 

41 tydzień i nic... 

 

Podali mi żel, zastrzyki, kroplowki.... Po wszystkim brzuch wysoko, rozwarcie 1 cm.

I brak postępu porodu. 

Ostatecznie skończyło się cc. 

 

Uruchomienie po 10 h. Ból nie do opisania. Wstanie z łóżka zajmowało ok 30 minut. 

Jak wstałam z łóżka poraz pierwszy po cc  to "Krwotok"... wszystko zalane.... 

Przed porodem tydzień w szpitalu.. Po porodzie 5 dni. Ale skarb dla mnie najpiękniejszy na świecie 

 

2019-10-06 08:27

Rodziłam 5 dni po terminie mój poród trwał 20 godzin jednak nie wspominam go jakoś źle chyba dlatego że teraz mam moje największe szczęście :) ale też tak miałam po pierwszej nocy jak wstałam z łóżka to  ze mnie wszystko wyleciało na szczęście koszula nieucierpiała 

2019-10-05 22:52

U mnie sytuacja wyglądała tak, że gdy przyszedł termin porodu dostałam skurcze krzyżowe, które występowały mniej więcej co 10 min i utrzymywały się do rozwiązania. Mimo tego, że uczęszczałam na ktg codziennie to skurcze się nie pokazywały, przed porodem nie spałam przez ok 2 dni, ponieważ ból był nie do wytrzymania.. Minęło 8 dni, więc miałam się zgłosić na wywoływanie ale już o 6 rano zaczęłam wymiotować i rozkrecała się akcja.. Dojechałam do szpitala, gdzie po 4.5 h odeszły mi wody a już po godzinie córcia była że mną �

2019-10-05 19:20

Ja także przenosilam  mała. Urodziłam po 41 tygodniu. 4 kroplowki z oksytocyny. Ogólnie jak pojechałam do szpitala to miałam półtora cm rozwarcia ale nic się nie działo. Dopiero ruszyło mnie po 4 kroplowce ale 10 godzin myślałam że padne. 

2019-10-05 18:43

Ja trafiłam na porodówkę około 5 rano w połowie 39tyg. o 10.10 urodziłam od odejścia wód płodowych akcja porodowa trwała jakieś 40 minut, niby nie było źle jak na pierwszy poród ale łatwo też nie, za miesiąc zobaczymy jak będzie wyglądał drugi. 

2019-10-05 17:14

Renata nie tworz nowych wątków takich jakie już są. Komentuj w już utworzonych wątkach np

https://lovi.pl/forum/1/24
https://lovi.pl/forum/1/1292
 

Konto usunięte

2019-10-05 16:58

U mnie od odpłyniecia wód do zakończenia porodu minęły 3 godziny. Sam poród trwał 7 minut. Ogólnie było nie tak źle. Miałam podłączona kroplówkę ale tak naprawdę bez sensu bo jak przyjechałam do szpitala miałam już rozwarcie i byłam gotowa do porodu. Najgorsze były bóle - z krzyża. 

2019-10-05 15:29

Dosyć szczegółowo:) 

Poród trwał 36 godzin. Zależy jak kto liczy, ale odpłynięcie wód płodowych wg mnie jest początkiem. Zaczęło się o 1.30, kiedy obudziłam się, stanęłam na nogi i wypłynęło ze mnie ok. pół litra czystej wody. Nie sposób przegapić… a wstałam, bo poczułam, że coś leci już na łóżku. Na szczęście byłam przygotowana, bo kilka dni wcześniej podłożyłam sobie ręcznik pod prześcieradło w razie „w”. Zdarzyłam powiedzieć: „Michał (mój mąż), wody mi odeszły” i leciałam do łazienki. Zrobiłam 3 kroki a kolejna porcja była na ziemi. Weszłam do wanny, wody sączyły się nadal, ale już dużo mniej. W sumie w domu odeszło mi ok. 1,5 litra wód. Spłukałam się pod prysznicem, podłożyłam podpaskę, ubrałam się i jechaliśmy do szpitala. Zanim się obejrzeliśmy minęła godzina. W szpitalu skierowali mnie na porodówkę (do sali przedporodowej). Lekkie skurcze zaczęły się już w szpitalu (jakieś 3 godziny po odejściu wód). To była koszmarna noc. Zasada w szpitalu w którym rodziłam jest taka, że dopóki nie postępuje rozwarcie kobieta przebywa na sali przedporodowej (2 osobowej), co oznacza, że nie ma możliwości, aby mąż był z nią od samego początku. Położna powiedziała, że jeszcze to długo potrwa, ponieważ zmierzyła rozwarcie i długość szyjki. Podłączyła mnie na 30 min do ktg. Michał został odesłany do domu. Sama nie wiem, czy na szczęście, czy bardziej na moje nieszczęście. Na sali byłam z kobietą - to był jej drugi poród, pierwszy trwał kilka godzin, ale o Dorocie nie będę pisała, ponieważ to była mało ciekawa osobowość, oprócz smaczku, że chodziła do toalety, żeby tam móc się w głos wypłakać, bo miała „bóle z krzyża” – nie wiem, nie doświadczyłam, mnie bolało „z brzucha” i drugiego smaczku, że i ja pod wpływem bólu i solidarności z Dorotą popłakałam się w głos. Skurcze były regularne, dosyć mocne, ale do wytrzymania. Kiedy były coraz częstsze modliłam się, żeby w końcu przy badaniu powiedziano mi, że coś zaczyna się dziać. Niestety, skurcze były, lecz żadnego postępu w temacie porodu. Przetrwałam noc, ale najgorsze było przede mną. Nastał dzień i byłam pewna, że syn urodzi się w ciągu dnia. W czasie ciąży dużo czytałam, gdzieś między wierszami dowiedziałam się, że po odejściu wód płodowych jest jakiś czas na urodzenie dziecka, u mnie mijała właśnie 12 godzina. Zaczęłam się bardzo martwić, o czym powiedziałam jednej z położnych na zmianie. Niestety, nie są w stanie udzielić żadnej medycznej informacji o stanie zdrowie i ilekroć pytałam o cokolwiek, mówiono mi, że mam zapytać lekarza (co graniczyło z cudem, ponieważ zaglądał do nas tylko przy okazji obchodu 2 razy dziennie). Nie wiem, jak zostały moje obawy przekazane lekarzowi dyżurnemu, ale przyszedł do naszej sali i zapytał, która z Pań ma pytania. Odpowiedziałam, że to ja się martwię postępem mojego porodu, bo to już kilkanaście godzin od odejścia wód. Powiedział, że takie sytuacje się zdarzają i że mimo, że nie jest to wymarzona sytuacja, to wszystko jest ok. Od momentu przyjazdu do szpitala badano mi co jakiś czas ktg – super sprzęt mierzący bicie serca dziecka i nasilenie skurczy. Sesja trwała ok. 30 min, a ja obserwowałam na monitorze z jaką szybkością bije serce mojego dziecka. Macki, podłączone do brzucha, czasami traciły dziecko z zasięgu, co za każdym razem przyprawiało mnie o zawał serca, bo wmawiałam sobie, że przestaje mu bić serduszko – głupota, ale ja jestem w takich tematach bardzo dużą panikarą. Cały dzień zleciał bardzo szybko. Nie pozwolono mi nic zjeść, przypuszczam, że być może mogli mieć w planie cesarkę… Skurcze raz były co 5 min, potem co 8 min i tak w kółko… raz silniejsze, a raz słabsze. Nazwałabym ten dzień organizacyjnym, ponieważ między skurczami pisałam do męża co mi jeszcze jest potrzebne – nie miałam siły sklecić całych zdań, więc pisałam hasłami bardzo lakonicznie: „woda, ręcznik, herbata…” Wieczorem zaczęło się robić poważnie. Rozwarcie na dwa palce, skurcze co 3 min, coraz częstsze ktg i coraz mocniejsze skurcze. Kiedy siła skurczy na maszynie dochodziła do 80 myślałam, że to mój koniec, ale koniec był jeszcze daleko. Skakałam na piłce – pomaga, ale ile można skakać? Najlepszą ulgą były dla mnie prysznice. Oblewanie się ciepłą wodą dawało mi prawdziwą ulgę, a skurcze były dużo słabiej odczuwalne. Wizyty pod prysznicem każdorazowo trwały 30 min, z racji tego, że kocham wodę, kąpiele i wszystko co z tym związane w ciągu 36 godzin byłam pod prysznicem 5 lub 6 razy. Przede mną była noc – najdziksza noc w moim życiu. Skurcze co minutę rozrywały mi brzuch, a ja nadal byłam na sali przedporodowej bez mojego męża. Rozwarcie 2,5 palca, ponad doba od momentu przybycia do szpitala. Ja, zwolenniczka porodu naturalnego modliłam się, aby przyszedł lekarz i powiedział, że zabierają mnie na cesarkę – na szczęście nie doczekałam się. Starałam się nie martwić Michała, nie dzwonić i nie opowiadać o tym jak bardzo mi ciężko. Przyszedł jednak moment krytyczny, kiedy to zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że ma mnie przewieźć do Gdańska, bo ja CHCĘ cesarkę i koniec. Uspokoił mnie. Uklękłam na podłodze i zaczęłam się modlić. Czułam, że tylko to mi pozostało. Odkryłam, że klęcząc skurcze są trochę mniej bolesne, więc oparłam głowę i ręce łóżku i tak sobie trwałam. Kiedy do pokoju weszła położna, aby podłączyć mnie do ktg mój widok chyba trochę ją zdziwił. Zapytała, czy mi tak dobrze. Przyniosła mi za jakiś czas mały materac, abym nie klęczała bezpośrednio na ziemi. Mała rzecz, a poczułam, że ten materacyk będzie moim wybawieniem. Tej nocy bardzo dużo kobiet rodziło. Słyszałam krzyki na salach porodowych i trzymałam kciuki, żeby im szybko poszło. Bywało różnie – jedne darły się w niebogłosy, inne wydawały z siebie głuche dźwięki. Najwspanialsze z tego wszystkiego było to, że za każdym razem, kiedy skończyły krzyczeć słyszałam płacz małej dzidzi ? Myślałam wtedy o tym jak bardzo szczęśliwa będę kiedy usłyszę płacz mojego synka. Nad ranem rozwarcie było na 3 palce i ok. 4.30 położna poinformowała, że mogę zadzwonić do męża. Boże, nareszcie – pomyślałam. Przenieśli mnie na zieloną salę porodową, wiedziałam, że poród jest blisko. Kiedy już byłam na Sali przyjechał Michał. Obiecałam sobie, że będę twarda jak go zobaczę. Nie popłakałam się, ale po wszystkim jak wróciłam do domu, Michał mi powiedział, co miałam w oczach jak go zobaczyłam i wtedy się oczywiście rozkleiłam. Moment w którym wiedziałam, że mam wsparcie był przełomowy. Uspokoiłam się i odzyskiwałam siły, wiedząc, że najlepsze jeszcze przede mną. Rozumieliśmy się bez słów, on wiedział czego mi potrzeba. Podawał wodę, masował plecy, przykrywał, podawał rękę kiedy chciałam wstać. Na tej sali zaszyłam się w kąciku na materacu między piłkami i workami. Nad ranem przyszedł lekarz i powiedział, że MUSZĘ urodzić, pomyślałam sobie „Naprawdę? Przecież wiem!”. Skurcze co 5 min, rozwarcie na 3 palce. Rano lekarz zarządził podanie mi kroplówki z oksytocyną wywołującą skurcze. Chyba pomogło, bo skurcze stawały się silniejsze. Główka coraz bardziej schodziła na dół. Z każdym badaniem czułam, że jestem coraz bliżej, coraz bardziej się bałam, ale zarazem coraz bardziej cieszyłam, że nareszcie będzie po wszystkim. Nagle na brzuchu zrobiły się dwie górki spanikowana dopytywałam co się stało? Położna zapytała kiedy ostatnio oddawałam mocz. Powiedziałam, że oddawałam regularnie, ale w małych ilościach. Czekało mnie cewnikowanie. Nie jest to super miłe uczucie, ale nie boli. Zaczęły się bóle parte. Bałam się, że ich nie rozpoznam, nic bardziej mylnego, tego nie da się przegapić. Położna mówiła „jeszcze nie, jeszcze nie”, ale ja nie mogłam już wytrzymać, czując coraz większy nacisk. Po każdym skurczu Michał dawał mi łyka wody, przecierał usta mokrą gazą i przypominał mi o oddychaniu nosem. Krzyczałam w niebogłosy, że mały chce już wyjść i wtedy położna zaczęła mówić co mam robić. Parłam w trzech pozycjach. Pierwsza – leżałam na lewym boku, jedną nogę miałam na łóżku porodowym, drugą na podwyższeniu. To było straszne ból niesamowity, pozycja bardzo niewygodna. Potem leżałam na plecach mając dwie nogi na podwyższeniu. Niby wymarzona pozycja, ale jakoś mi nie szło… Może dlatego, że nie potrafiłam przeć… To wcale nie jest tak samo jak się robi kupę, o nie, nie. Dużo razy słyszałam: „Każdy potrafi przeć, bo to podobne do robienia kupy”. Osobiście uważam, że różnica jest zasadnicza. Kolejny skurcz, to kolejna szansa na urodzenie pomyślałam. Pomiędzy skurczami analizowałam w głowie co mówią do mnie położna i Michał. Szło coraz lepiej, lecz krótkie skurcze nie pomagały sytuacji (przeć można tylko w czasie skurczy). Kiedy chodziłam na szkołę rodzenia każde słowo prowadzącej było dla mnie niesamowicie cenne. Nie miałam zielonego pojęcia o dzieciach, nigdy nawet nie trzymałam niemowlaka. Jedno ze spotkań odbyło się na porodówce. Siedząc z grupą i słuchając uważnie kolejnych wiadomości uważnie zanotowałam w głowie, że jeśli położna odbierająca poród w między czasie przygotowuje już podkłady, włącza przewijak, aby się podgrzał, wyciąga różne butelki, to znak, że jest się blisko. Moim oczom ukazały się właśnie te czynności. Pomyślałam teraz to jest mój czas, muszę to zrobić teraz, bo inaczej już nie będę miała siły na więcej. Tak zrobiłam. W czasie skurczu parłam raz, drugi i udało mi się zrobić pół trzeciego razu. Pół, bo więcej nie trzeba było. Czułam jak wyślizgnął się ze mnie mój synek, w ułamku sekundy miałam go już na swoim brzuchu. Popatrzyłam na niego, a po sekundzie z niedowierzaniem na Michała. Wiem, że mówią tak wszyscy, ale co mi tam, powtórzę się również i ja: „To był najcudowniejszy moment w moim życiu”. Urodził się o 13. Dostał 10 pkt, a włoski miał takie czarne i długie jak krecik. Coś wspaniałego. Mogłam go przytulić, nakarmić, cieszyć się z mężem naszym szczęściem. Urodzenie łożyska to już formalność i zszycie też ?

Dziękowałam za to, że to nie była cesarka, nie wyobrażam sobie go nie zobaczyć zaraz po i nie móc się nim opiekować w szpitalu tak jak bym chciała.